Słońce, czyste niebo, delikatny wiatr. Można by powiedzieć, że dzień idealny. Faktycznie mógłby taki być, gdyby nie rozciągające się przede mną bagna. Właściwie mógłbym je obejść. Moczary rozciągały się jednak dalej, niż byłem w stanie sięgnąć wzrokiem. Wziąłem głęboki wdech. Nie podobała mi się wizja nie wiadomo jak długiego marszu tylko po to, by nie zamoczyć sobie łap. Z przykrością zaakceptowałem fakt, że jedyną możliwą dla mnie drogą jest droga przez moczary. Grunt był grząski i w żadnym stopniu nie stanowił stabilnego oparcia. W miarę możliwości starałem się unikać wchodzenia w zdradzieckie, bagienne wody. Były one na tyle mętne, że wolałem nie przekonywać się na własnej skórze, co też może się czaić pod ich powierzchnią. W końcu jednak nastąpił ten dość nieudolnie odwlekany przeze mnie moment. Wody jakby przybyło i w zasięgu swojego wzroku nie znajdowałem choćby wąskiej ścieżki umożliwiającej mi przejście suchą stopą. Postanowiłem więc trzymać się jak najbliżej starych drzew. Coś mi podpowiadało, że w ich pobliżu grunt znajdował się nieco bliżej tafli wody. Nie zawsze się to jednak sprawdzało. Były miejsca, gdzie woda bezproblemowo dosięgała mojego brzucha. W takich chwilach brałem głęboki wdech i powtarzałem sobie, że z pewnością już niedługo uda mi się opuścić te nie do końca przyjazne tereny. Niestety trzymanie się blisko drzew, nie widząc choćby w najmniejszym stopniu tego, co ma się pod łapami, nie należało do najmądrzejszych decyzji. Pech chciał, że w końcu zaczepiłem łapą o jakiś korzeń i z impetem runąłem w wodę, by następnie wylądować pyskiem w mule. Gdy tylko poczułem, jak pochłania mnie grząska ziemia, zerwałem się jak oparzony. Serce mi przyśpieszyło, jakbym właśnie zakończył jakiś morderczy wyścig. W końcu jednak udało mi się opanować i byłem gotowy ruszyć dalej. Mokry i pokryty niezmierzoną ilością błota zacząłem iść dalej, przeklinając moment, w którym zdecydowałem się przejść przez te bagna. Nie wiem, jak dużo czasu minęło, dla mnie trwało to całą wieczność, ale gdzieś w oddali w końcu dostrzegłem trawę. Zieloną, jaśniejącą w promieniach słońca trawę. Odetchnąłem z ulgą, gdy w końcu postawiłem łapy na twardej ziemi. Do pełni szczęścia brakowało mi już tylko jakiegoś miejsca, w którym mógłbym zmyć z siebie cały ten brud.
- Ktoś ty? - Obcy głos wyrwał mnie z zamyślenia.
Wzdrygnąłem się, po czym zacząłem nerwowo wodzić wzrokiem po okolicy. Nikogo nie spostrzegłem.
- Jest tu ktoś? - Zapytałem niepewnie, nie wiedząc już, czy naprawdę kogoś słyszałem, czy też jedynie zmęczenie daje mi się we znaki.
- Tak, ja. - Nieznajomy odezwał się ponownie, po czym obcy mi wilk wyłonił się spomiędzy drzew.
<Ktosiu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz